Loading
Zanim przejdę do sedna, przyznam się Wam do czegoś: zacząłem bawić się w piwowarstwo domowe z bardzo przyziemnych pobudek. Nie chodziło o zgłębianie smaków i aromatów, jakie może dać samodzielne wymyślanie receptur oraz odkrywanie, jak smaczne może być piwo domowe. Nie chodziło o warzenie i poczucie, że stworzyło się coś z niczego. Moim celem nie było nawet uczestnictwo w konkursach, zgarnianie nagród i wieczna chwała. Chodziło o coś innego.
O tanią najebkę.
Byłem wtedy na studiach (lat temu 11) i z kolegą policzyliśmy, że zrobienie piwa z brewkitu (takie piwo instant, jak rozumowaliśmy) wyjdzie nas taniej, niż kupienie kraty „browarów” (ale mnie triggeruje to słowo jako określenie piwa; czy ktoś na mleko mówi „obora”, na samochód „fabryka” albo na dziecko „łóżko”?!). Brewkit, wiadro, kilka podstawowych przyrządów i jazda! Szybko, tanio i przyjemnie. No… Niezupełnie. Okazało się, że nasze pierwsze piwo smakuje źle. Bardzo źle. I drugie. I trzecie. A był to czas, gdy nie siedzieliśmy na Facebooku, a na Naszej Klasie, nie było piwowarskich blogów, nie znaliśmy też żadnego piwowara domowego, więc nie wiedzieliśmy o co chodzi (a była to jakaś infekcja). Efekt był taki, że produkcję domowego piwa zarzuciłem na dłuższy czas.
Kiedy jednak trafiłem na innego piwowara domowego, spróbowałem jego piwa i byłem zachwycony, uznałem, że trzeba wrócić do zabawy. Moja świadomość piwna była już o wiele większa, ale wciąż miałem obawy, czy poradzę sobie z czymś bardziej skomplikowanym, niż brew-kit. Na szczęście doszedłem do wniosku, że nie ma co się bawić w półśrodki. Wyrzuciłem „przeklęte” wiadro, pognałem do sklepu piwowarskiego, kupiłem co trzeba i uwarzyłem. Efekt może nie był oszałamiający, ale piwo było „good enough”. I powiem Wam, że – jak kiedyś polecałem wszystkim zacząć przygodę z piwowarstwem od brewkitów – tak teraz uważam, że nie ma co się bawić w półśrodki, tylko od razu warzyć na całego. Ze słodem, chmielem i całym tym cyrkiem. Poniżej opisałem wszystkie obawy, jakie miałem, zanim zacząłem warzyć z zacieraniem. Jak się okazało – większość z nich była bezpodstawna.

Sprzęt jest za drogi

Wiadomo, że dla jednego za drogi jest obiad w knajpie za 8 zł, a dla innego Ferrari pokryte złotem to wydatek, którego nawet nie zauważy – ale cały sprzęt potrzebny do warzenia z zacieraniem można skompletować naprawdę niskim kosztem. Najdroższy jest… Garnek. Taki duży, 30-litrowy. Ale nie trzeba go kupować – można go wziąć od babci (chociaż wtedy nie zrobi już półrocznego zapasu bigosu), ja swój mam ze schroniska górskiego, gdzie narąbałem drewna w zamian za możliwość zabrania go (i tak go nie używali). Można go pożyczać od kogoś. No, i można kupić – chociaż to już wydatek ponad 100 zł. Ale! Jeśli chcemy, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby warzyć mniejsze warki, np. zamiast 20 litrowe, to po 10 litrów. Albo i 5. A wtedy i garnek będzie tańszy. Inne wydatki? Łyżka piwowarska do mieszania słodu. Tutaj ponownie można wykorzystać już posiadane sprzęty; w zasadzie można mieszać nawet deską, łokciem albo głową (ale tego nie polecam). Potrzebny będzie termometr. Taki do żywności to wydatek 15-30 zł. Fermentor? Kosztuje podobnie. Puste butelki to nie problem – nawet jeśli nie pijemy tyle piwa, by je zebrać w krótkim czasie, można śmiało uderzyć do jakiegoś kraftowego pubu, na pewno bez problemu dostaniemy kilka skrzynek. Filtrator? Kawałek sraczwężyka za kilka złotych z marketu butowlanego świetnie się sprawdza. Przyda się jeszcze kapslownica (chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, by piwo lać do plastikowych butelek). Nie polecam młotkowej, ale popularną „gretę” można kupić za 30 zł. Ja swoją dostałem za darmo – znajomy piwowar domowy kupował sobie lepszą, więc po prostu pozbył się dotychczas posiadanej. Nawet jeśli cały sprzęt do warzenia kupujesz nowy, to zamkniesz się w 200 zł.
Tutaj mała dygresja: jak ze wszystkim, można mieć sprzęt za 200 zł i za 20 000 zł. Sam od pewnego czasu warzę w Grainfatherze, czyli takim elektrycznym kotle zacierno-warzelnym – automatyzuje dużą część pracy, do tego sam pilnuje temperatury. Ale prawda jest taka, że równie dobre piwo można zrobić w zwykłym garnku, sprzęt ma tu znaczenie drugorzędne.

Będzie śmierdzieć

Nic bardziej mylnego! Woń nie jest intensywniejsza, niż w trakcie gotowania obiadu. Jest za to… Przyjemniejsza. Gotowany słód pachnie jak świeże, słodkie zboże, trochę przypomina zapach płatków owsianych; po dodaniu chmielu za to brzeczka roztacza aromat ziołowy, cytrusowy czy tropikalny – w zależności od użytych chmieli. Ale wciąż jest to zapach bardzo przyjemny, nie tylko dla fanów i fanek piwa. Jedyny wyjątek stanowią tu piwa wędzone torfem – one mogą spowodować wizytę straży pożarnej, gdyż pachną jak przepalone kable. Ale niektórzy, w tym ja, też lubią ten zapach…
A w trakcie fermentacji? Piwo nie roztacza żadnych zapachów. Chyba że wsadzimy nos w fermentor. Ten jest jednak szczelnie zamknięty, od czasu do czasu tylko rurka sobie „bulknie” (o ile używamy rurki). No i zawsze fermentor można trzymać na strychu czy w piwnicy. W końcu od tego jest PIWnica, prawda?

Ale ja nie mam warunków!

Jeśli masz kuchenkę, to masz wystarczające warunki na warzenie piwa. A jeśli nie masz kuchenki… To też masz wystarczające warunki! A przynajmniej możesz mieć. Warzenie piwa nie różni się w zasadzie od robienia zupy (tylko proszę piwa nie nazywać zupą chmielową 😉 ). Ot – trzeba postawić garnek „na gazie”, mieszać od czasu do czasu i wykonywać inne kuchenne czynności. Jedynym problemem jest doprowadzenie ponad 20 litrów brzeczki do wrzenia – moja elektryczna kuchenka nie dawała sobie z tym rady, więc za 9 zł kupiłem grzałkę elektryczną. Ale można zamiast tego zaopatrzyć się w taboret gazowy. Albo wspomniany wyżej elektryczny garnek. Nawet pasteryzator do żywności, po drobnych przeróbkach, się do tego nada. Albo, jak również wspomniałem, warzyć mniejsze partie. Ale prawda jest taka, że zwykła kuchenka gazowa daje radę nawet w przypadku warek 20-litrowych.
Drugą sprawą jest miejsce, gdzie piwo będzie fermentować. OK, jeśli mieszkasz w 27 osób w schowku na szczotki to może być problem, ale mój znajomy mieszkający w kawalerce bez piwnicy po prostu trzyma fermentor pod stołem w kuchni. Ja kiedyś swój trzymałem w szafie pod ubraniami. W zasadzie to fermentor taki może nawet służyć jako mebel.

Przecież to jest skomplikowane

Wszystko jest skomplikowane za pierwszym razem. Nikt, kto pierwszy raz wsiada za kółko, nie jest w stanie od razu robić bączków wokół ronda. Podobnie jest z warzeniem – za pierwszym razem niektóre rzeczy mogą być trudne lub niezrozumiałe, ale za dziesiątym większość czynności wykonuje się już niejako automatycznie. Przede wszystkim – jeśli zamawiamy gotowy zestaw surowców (a od tego radzę zacząć), to jest do niego dołączona instrukcja. Poza tym w internecie jest mnóstwo stron, filmów, blogów i np. skarbnica wiedzy, jak www.piwo.org, gdzie bez problemu znajdziemy odpowiedzi na wszystkie pytania. A do tego dochodzą grupy na Facebooku, takie jak Jewarzka czy Homebrewing.pl. I uwierzcie mi: w warzeniu nie ma nic trudnego. Nie jest to bardziej skomplikowane niż zrobienie jajecznicy, tylko… Nieco bardziej czasochłonne.

Czy piwo domowe może być tak dobre jak takie ze sklepu?

Odpowiedź będzie krótka. Tak. A nawet lepsze! 🙂
Mam nadzieję, że tym tekstem przekonałem Was, że warzenie i zacieranie piwa w domu to nic strasznego i naprawdę każdy może to robić. Czy macie albo mieliście jeszcze jakieś obawy?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Top