Święta. Czas miłości, pojednania, nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, sprzątania, choinki i niedającej się uniknąć popświątecznej sieczki sączącej się z każdego radia (last Christmas I gave you my heart…). Czas rodzinnych spotkań, czasem kłótni, czas, w którym sklepy są pozamykane i brak zaopatrzenia w zapasowy papier toaletowy staje się jeszcze bardziej dotkliwy. Ale przede wszystkim: czas życzeń. Życzeń składanych rodzinie, współpracownikom, sąsiadom, znajomym. Niby-śmiesznych życzeń rozsyłanych hurtowo SMSami do wszystkich jak leci, jak i tych konkretniejszych, od serca, które dotyczą tylko jednej osoby. Ja natomiast chciałbym złożyć życzenia dla piwnej „sceny” w Polsce. Również dlatego, że – jakby się spełniły – sam bym był ich beneficjentem.
Życzę browarom stabilności warek
Tym co najbardziej chyba przeszkadza mi w polskiej scenie kraftowej (ale gwoli uczciwości: również najbardziej znanym „firmom” z zagranicy zdarzają się wpadki) jest niestabilność kolejnych warek tego samego piwa. Jak najbardziej rozumiem sytuację, w której browar wypuszcza jakieś piwo, po czym delikatnie modyfikuje recepturę, by było np. trochę bardziej goryczkowe czy któryś z chmieli być bardziej uwypuklony i absolutnie nie o tego typu niestabilność mi chodzi. Chodzi o to, że kiedy spróbuję piwa X z warki Y to chciałbym, żeby w przypadku warki Z, Ź i Ż miało chociaż zbliżony smak; ja wiem, że drożdże to żywe organizmy i bywają kapryśne, że chmiel z różnych zbiorów nawet z tej samej plantacji może się od siebie różnić i że jak oczekuję 100% stabilności, to tylko w koncernach (a i to wcale nie jest prawdą, poszczególne puszki Lechotyskożywca też potrafią się od siebie różnić) – ale chodzi mi o to, by nie pojawiały się na rynku piwa, które mają ewidentne, mocno przeszkadzające w konsumpcji wady. Jeżeli pojawia się na rynku piwo, które mi bardzo smakowało i poleciłem je znajomym, nie chciałbym im potem tłumaczyć, że kiedy ja piłem to piwo, to nie smakowało jak zupa jarzynowa mojej cioci.
Życzę browarom kontraktowym, by przeszły na swoje
Wprawdzie moja działalność biznesowa sprowadza się do prowadzenia jednoosobowej działalności gospodarczej i małej spółeczki z o.o. prowadzonej ze znajomymi (która poza kosztami nic nie generuje – jeszcze 😉 ), ale mam świadomość, jak trudne i ryzykowne jest prowadzenie własnego biznesu. To nie jest tak, jak się niektórym wydaje, że co to za problem mieć biznes – przecież całość sprowadza się do palenia cygar i liczenia pieniędzy. Biznes to przede wszystkim krew, pot, łzy i walka z biurokracją. Dlatego podziwiam takich ludzi, jak chociażby ekipa z Browaru Artezan, którzy własnym sumptem stworzyli coś z niczego, a szło im to na tyle dobrze, że dzięki temu są w stanie osiągać więcej i więcej – i wyrobili sobie markę jednego z najlepszych polskich małych browarów. Nie ukrywam, że jednym z moich (jeszcze) niespełnionych marzeń jest posiadanie własnego browaru i warzenie w nim piwa (chociaż na razie czasu i środków starcza mi jedynie na kilka fermentorów w piwnicy). A droga Pinty wydaje się tu wręcz spełnionym snem – najpierw warzenie w domu, potem kontrakt w jednym browarze, współpraca z drugiem, sklepy specjalistyczne, coraz mniejsze, stacje benzynowe, aż w końcu, aczkolwiek jeszcze nie działający, własny browar. I mityczne rzucenie życia w przysłowiowej korporacji na rzecz robienia tego, co się naprawdę kocha.
Życzę lokalom wielu (nie awanturujących się) klientów
Jasne, fajnie jest wypić piwo z ulubionego pokalu w domowych pieleszach, ale nasz ulubiony trunek to jednak napój społeczny i kocha towarzystwo. Niekończące się dysputy o niczym i o najważniejszych sprawach na świecie, a także dzielenie się opiniami i polecanie sobie wzajemnie nowych smaków, stylów i browarów. Idąc do lokalu, piwiarni, multitapu, speluny, szynku, pubu, pijalni piwa, klubu, płacimy za coś więcej, niż za piwo, dach nad głową, możliwość skorzystania z kibla i krzesło pod tyłek; płacimy także za to, że ktoś nas obsłuży, poleci piwo, potem naleje to piwo do szkła i w końcu to szkło za nas umyje; ale przede wszystkim płacimy za knajpianą atmosferę. Za przypadkowe trącenie łokciem innego klienta, zagadanie o niczym do stojącego wraz z nami w kolejce człowieka, za gwar, za to, że mamy sporą szansę spotkać znajomego, z którym się wcale nie umawialiśmy; za nowe i stare znajomości, a czasem za poznanie miłości naszego życia. Jako ludzie jesteśmy społecznymi zwierzętami i potrzebujemy bliskości drugiego człowieka – nawet jeśli bliskość ta wyraża się przez stuknięcie z tym drugim człowiekiem rantem szklanki i wymówieniem sztampowego toastu, który jest całkowicie bez znaczenia z punktu naszego życia. Dlatego ile razy widzę puste szyby pozostałe po zamykanym lokalu gastronomicznym, to robi mi się smutno: ktoś włożył w takie miejsce wiele czasu, pieniędzy… I serca.
Życzę blogerom, by ich czytano. I by reagowano
Podobno bloger (niekoniecznie piwny) twierdzi, że „pisze dla siebie”. Dla higieny psychicznej, bo lubi, bo tak. Ale prawda jest inna: blog to pewnego rodzaju ekshibicjonizmu. Ktoś, kto pisze blog, uzewnętrznia swoje myśli i opinie w internecie, chce, by myśli te nie przeszły bez echa; by czytano je, komentowano. By czytelnicy, nawet jeśli mają inne zdanie, wyrażali je. By dyskutowano o postawionych przez blogera tezach – również, jeśli czytelnik się z nimi nie zgadza. By lajkowano jego wpisy na Facebooku (tym bardziej, że każdy kolejny lajk zwiększa szansę, że także inni zobaczą wpis – tak działa algorytm Facebooka; jeśli nie reagujesz na wpisy danego fanpage’u, to z czasem, mimo że „lubisz” ten fanpage, przestajesz widzieć jego posty – ale jeśli dużo ludzi na dany post reaguje, to jest szansa, że jednak pojawi Ci się przed oczami w trakcie scrollowania fejsa). Nie mówiąc już o tym, że niektórym blog pozwala bądź ułatwia przejście na zawodowstwo: Tomasz Kopyra zblogublogkopyrakom został chyba pierwszym polskim piwnym blogerem, dla którego blog stał się nie tylko hobby, ale także pracą sposobem na życie, a Jurek Gibadło z Jerry Brewery niedawno zatrudnił się jako marketingowiec w Brokreacji. A przykładów jest więcej: np. Bartosz Nowak z www.malepiwko.pl.
Życzę konsumentom, by piwo zawsze było dobre
Ten punkt zazębia się z pierwszymi życzeniami. Cholera, jesteśmy konsumentami, wydajemy wypracowane w pocie czoła pieniądze, czasem kilka, nieraz kilkanaście złotych, rzadziej kilkadziesiąt, za jedno piwo – i okazuje się, że… Piwo wali masłem. Kocim moczem. Mokrym kartonem. Cokolwiek. „Normalny” towar kupowany w „normalnym” sklepie w takim wypadku podlega wymianie. Bluzka z przebarwieniami? Poproszę inną. Dziurawe spodnie? Zwrot pieniędzy! A nasze piwo rzemieślnicze tak nie ma. Producent na etykiecie napisał, że piwo zachwyca aromatem zbieranych na zboczach północnych himalajów ziół kwitnących raz na dwieście lat, a ten aromat przypomina nam raczej przepocone skarpety po treningu, ponadto mamy wrażenie, jakby do piwa wsypano szczątki rozkładającego się szczura? Cóż, trudno. Komuś innemu może smakować. Wychodząc z browaru smakowało dobrze. A może to wina przechowywania? Albo jesteś przeczulony/a. Szukasz dziury w całym. Innym smakowało To jest piwo rzemieślnicze i nie można oczekiwać, że będzie smakować tak, jak… No, tak jak się oczekuje!
A właśnie, że nie. Można. I powinno się oczekiwać jakości. Dlatego życzmy sobie, jako konsumenci, by pierwsze życzenie z mojej krótkiej listy się spełniło.
A Ty? Czego życzysz polskiej piwnej scenie? Jak będzie w piwie?