Tym razem temat trochę cięższy, niż zwykle. Otóż: piwo zabija. I nie chodzi mi tu o komórki mózgowe, które mordujemy każdą kroplą alkoholu; nie chodzi też o pijanych kierowców, marskość wątroby czy głupoty, na które niejeden i niejedna odważyli się po kilku(nastu) piwach. Otóż: piwo zabija i to bardzo dosłownie. Nie każde. Właściwie zdarza się to bardzo rzadko; już większa jest szansa, że trafi nas piorun, gdy po to piwo do sklepu idziemy, albo że politycy zaczną dotrzymywać obietnic przedwyborczych… No, może trochę przesadziłem. Zwykle wiąże się to z tym, że do piwa dostanie się coś, co zdecydowanie w nim być nie powinno. Czasem zakażenie. A czasem człowiek.
Koledzy piwowara, który utopił się w kadzi z piwem, spotykają się na stypie. Jego najlepszy przyjaciel przemawia i opowiada, jakim to zmarły piwowar był dobrym człowiekiem i warzył świetne piwo, gdy przerywa mu pytanie z sali:
Mówca odpowiada:
-Nie, w trakcie tego musiał trzy razy wyjść się odlać.
Suche jak pięty Cejrowskiego, prawda? Jednak takie rzeczy zdarzają się nie tylko w dowcipach. W pierwszej połowie XIX wieku doszło do awarii w jednym z londyńskich browarów. Pękła kadź, w której warzone były setki hektolitrów porteru – a tak powstała siła spowodowała również wyciek z kolejnych kadzi. Hałas podobno słyszany był w odległości wielu kilometrów… A wezbrana fala piwa zalała okoliczne piwnice (wówczas często wykorzystywane jako pomieszczenia mieszkalne), topiąc 8 osób.
W XIX czy XX wieku dosyć często zdarzały się przypadki, że ktoś wpadł do kadzi i więcej z niej nie wypłynął. Czasem miało to związek z brakiem ostrożności, a czasem dochodziło do sytuacji, gdy unoszące się opary (np. dwutlenku węgla) doprowadzały osobę do zawrotów głowy, co również kończyło się tragicznie.
I faktycznie: znaleziono go w kadzi nr 3…
Sprawa bardzo świeża. W Mozambiku na skutek zatrucia lokalnym piwem zmarło 69 osób, a kolejnych 196 zostało hospitalizowanych. Prasa na całym świecie donosi, że przyczyną ich śmierci była zawarta w piwie… Krokodyla żółć. Na razie nie wiadomo, jak się tam znalazła (czyżby miejscowy piwowar nasłuchał się legend miejskich o byczej żółci i postanowił nadać nią piwu większej goryczki?).
Dlatego pamiętajcie, by po użyciu sody sprzęt bardzo, ale to bardzo dokładnie wypłukać. I może zneutralizować działanie zasady np. octem. A w trakcie dezynfekcji chrońcie oczy i skórę. Może nie aż tak dokładnie, jak ja na tym zdjęciu, ale jednak.
Zwykle, gdy w trakcie warzenia dojdzie do zakażenia piwa, piwo takie brzydko pachnie, dziwnie smakuje i od razu wiadomo, że coś jest z nim nie tak. Podobnie w przypadku, gdy piwo stojące na sklepowej półce skwaśnieje lub z innej przyczyny (np. nieszczelny kapsel) się zepsuje. Dlatego nie ma obaw, że kupione przez nas w sklepie piwo, gdy się przeterminuje, to będzie trujące; jeśli coś będzie z nim nie tak, od razu to wyczujemy. Są jednak sytuacje, gdy „zepsucia” wyczuć się nie da.
Wracamy do Afryki. Pan Chinenye Gerald Onwuachu pozwał niedawno jeden z nigeryjskich browarów, gdy po wypiciu uwarzonego przez niego licencyjnego Heinekena zaraził się wirusowym zapaleniem przewodu pokarmowego. Na skutek zakażenia doszło do obrzęku śródjelitowego i poważnych dysfunkcji nerek. I jak tu ufać koncernom?

Historia wprost z Nagród Darwina. Wprawdzie jest to legenda miejska, ale na tyle ciekawa, że warta przytoczenia tutaj.
Japoński browar Asaka (niestety – nie ma takiego browaru) stał się znany dzięki warzeniu piwa o nazwie „Suiso”, które było gazowane… Wodorem. Dzięki temu piwo stało się bardzo popularne w barach karaoke – wodór naturalnie podwyższał głos osoby spożywającej Suiso, a do tego przy popiwnym odbijaniu się można było ciekawie się pobawić. Otóż wydobywający się z ust gaz był podpalany zapałką lub papierosem, co dawało fajny efekt – człowieka ziejącego ogniem. Jednak jeden z bywalców karaoke przesadził.
(zdjęcia pochodzą z serwisów flickr.com, wikipedia.org i futurama-madhouse.net i z odmętów mojego dysku, chociaż trochę się boję tam zaglądać)

