Mój znajomy, znany jako Andrzej Sip, napisał ciekawy i dosyć barwny felieton o piwie. Za jego zgodą umieszczam więc na moim blogu tekst, który Andrzej stworzył – i zachęcam do czytania, bo warto.
„Z ludzkiego trudu i Bożej miłości piwo po wieki na świecie gości”
– św. Arnulf z Metz
„Piwo stanowi dowód, że Bóg nas kocha i chce abyśmy byli szczęśliwi.”
– Beniamin Franklin
Polimorficzne środowiska i ugrupowania, których część określa siebie mianem „narodowych”, inna część mianem „państwowych”, inna mianem „prawicowych”, a jeszcze inna po prostu mianem „patriotycznych”, od dawna bezskutecznie poszukują syntetycznej formuły, która umożliwiłaby im znalezienie wspólnej podstawy działania i przekształcenie się dzięki niej w jeden, szeroki prąd polityczny. Ich poszukiwania – zazwyczaj nerwowe i chaotyczne, bo podejmowane doraźnie, pod presją bieżących wydarzeń, takich jak wybory, a dodatkowo zawsze obciążone dawką nieśmiertelnych w Polsce wzajemnych utarczek – stanowią znakomity sposób na zmarnowanie czasu, energii i chęci. Upragniona formuła została bowiem odnaleziona już dawno temu. Jest nią piwo.
A już serio – mam świadomość, że ten tekst przeczyta może z 5 osób. Ale nie mogłem sobie odmówić napisania go oraz publikacji. Oczywiście, moje rozwijające się uzewnętrznianie zaowocuje najpewniej w niedalekiej przyszłości nawrotem socjopatii, dzięki czemu będę miał czas na czytanie książek, ale mniejsza z tym.
Dlaczego zdecydowałem się napisać o piwie? Ponieważ od około roku narasta moje zainteresowanie jego tematyką, zarówno w kwestii różnorodności stylów, procesu warzenia jak
i browarów rzemieślniczych. Zapewne większa część społeczeństwa usłyszawszy zwrot „zainteresowanie piwem” ma przed oczami pana Henia spod Żabki z nieodłączną kurtką i foliową reklamówką, który posiada dogłębną znajomość różnic, jakie dzielą Tyskie od Lecha, Żywca, Żubra czy innego wysoko odfermentowanego lagera, który w Polsce wśród wielu ludzi uchodzi za piwo. Jest to przede wszystkim przykład ogromnej ignorancji, podobny w swej głupocie do wspaniałych i respektowanych przez najtęższe umysły Europy teorii typu „Kościół ograniczał rozwój nauki i palił na stosach”, „Jedzenie mięsa szkodzi” czy „Ayn Rand pisała wartościowe rzeczy” (dobrze, tego ostatniego nikt nie uważa).
Wystarczy bowiem wybrać się do jakiegoś sklepu specjalistycznego by ze zdumieniem zauważyć różnorodność prezentowanego tam towaru. Browary polskie i zagraniczne, o jakich nigdy wcześniej się nie słyszało, gatunki piw, o których nie miało się pojęcia, ciekawe etykiety z tak tajemniczymi i intrygującymi pojęciami jako „ekstrakt” czy „IBU”.
Tekstem tym nie mam zamiaru pretendować do roli jakiegoś znawcy piwowarstwa (na koniec podam blogi, których autorzy moim zdaniem mogą). Zdaję sobie sprawę, że nie będzie on miał szerokiego zasięgu. Ale piszę go dla własnej przyjemności i z małą nadzieją, że może ktoś z czytających go zmieni swoje zdanie na temat kultury piwa (myślę tu szczególnie o tych, którzy uważają picie piwa za jawną oznakę alkoholizmu), a może nawet zechcą spróbować czegoś nowego. Więc, proszę wycieczki, ruszamy przed siebie.
Wypadałoby zacząć od stylu (ponieważ Turn Your Revolt Into Style i Armin Mohler). Jeśli zbierzecie kiedyś dziesięciu ludzi w jednym miejscu (ponoć niektórzy mają aż tylu znajomych, którzy mogą ze sobą wytrzymać bez teatralnego manifestowania obrzydzenia) i spytacie, jak dzielimy piwo, zapewne ponad połowa odpowie „ na jasne i ciemne”. Otóż nie. Czy raczej: nie tylko. Piwa dzielimy przede wszystkim na górnej i dolnej fermentacji, a więc odpowiednio: ale i lagery. Nie będę podejmował tutaj kwestii stricte technicznych, ze względu na to, że wątpię, aby moja wiedza była wystarczająca w tej kwestii, a także obawę, iż mój ewentualny błąd zostanie zauważony i wskazany, przez co będzie mi wstyd przez pięć miesięcy, przestanę pić piwo a ludzie będą mnie wytykać palcami na ulicy. Wystarczy zapamiętać, że podstawową różnicą jest tu temperatura, w jakiej drożdże fermentują, osiadając bądź to na dnie zbiornika, bądź wypływając na powierzchnię brzeczki (tak, stąd nazwa, przybijcie sobie piątkę). Kolejna ważna cecha, dzięki której możemy kategoryzować piwo, to wykorzystane słody. Jest ich multum – jęczmienny (wykorzystywany najczęściej), pszeniczny, żytni, monachijski, pilzneński, pale ale, karmelowy, melanoidynowy, wiedeński, żeby wymienić tylko kilka. I nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w jednym piwie wykorzystać ich więcej niż jeden, dwa czy trzy. I tak naprawdę to właśnie słód jest głównym (obok wody) składnikiem piwa. Wszystkie bajki pt. „zupa chmielowa” można odesłać do jednej krainy z jednorożcami, smokami i pozytywnymi skutkami rewolucji francuskiej. W ten oto niezwykle subtelny sposób przechodzimy do chmielu. Jest to w kontekście piwa przyprawa, nadająca goryczkę (właśnie o goryczce informuje nas owo tajemnicze „IBU”) oraz (wspólnie ze słodem) aromat i smak. W przypadku chmieli również mamy do czynienia z ogromną ich rozmaitością – osobiście jestem miłośnikiem chmieli amerykańskich, dzięki którym otrzymujemy zapach cytrusów, owoców tropikalnych i żywicy. Wciąż pojawiają się nowe odmiany chmielu – AleBrowar szykuje się właśnie do warzenia single hopów (piwo chmielone tylko jedną odmianą chmielu) z chmielem dającym zapach arbuzowy i takim, który ma dać aromat sosny. Myślę, że o rzeczy tak oczywistej jak zawartość alkoholu w cieczy nie muszę mówić [spektrum jest ogromne – od 0,5% (Nanny State z BrewDoga) do 67,5% (Snake Venom z Brewmeistera, obecnie najmocniejsze piwo świata)].
To właśnie wspomniane wyżej elementy warunkują, z jakim piwem mamy do czynienia. Po raz kolejny muszę użyć sformułowania „multum” – ciężko bowiem wymienić wszystkie gatunki piwa, skoro piw pszenicznych jest ponad dziesięć rodzajów, a pale ale chyba z trzydzieści. I liczba ta ciągle rośnie, a to dzięki pomysłowości i prawdziwej pasji piwowarów. Przykładem jest piwo, które piłem na początku lipca. Deep Love, czyli kooperacja polskiego AleBrowaru i norweskiego Nøgne Ø to west coast belgian rye IPA. Dlatego zachęcam do odwiedzenia pobliskiego sklepu specjalistycznego i rozejrzenia się. Ilość gatunków piwa, które zobaczycie, wprawi Was w osłupienie.
Wobec takiej różnorodności, w mojej opinii, ciężko przejść obojętnie. Dlatego, jak już wspomniałem na początku, wszystkie te wysoko odfermentowane lagery nie mogą dla mnie pretendować do miana prawdziwego piwa. Zarówno dlatego, że są zwyczajnie nudne jak i dlatego, że są całkowicie bez smaku. Wszystkie reklamy, zachęcające do podawania piwa w temperaturze bliskiej zeru, służą wyłącznie temu, by zamaskować ten brak. Ponieważ dopiero w wyższej temperaturze piwo otwiera swój bukiet zapachowy [oczywiście zależy to od ich rodzaju: lambica podamy w temperaturze 4-6, IPA 6-8, a stouta 8-12 (stopnie Celsjusza, rzecz jasna)]. „Piwo to nie cola, żeby lać je lodowate”, jak słusznie zauważył Robert Makłowicz.
Pewnego rodzaju alternatywę dla jednostajnych piw polskich warzonych przez wielkie koncerny (zwanych koncerniakami) stanowią takie marki jak Książęce, Brackie, Ciechan, Amber (sam byłem kiedyś pod sporym wrażeniem koźlaka z Ambera i umilał mi oglądania Sons of Anarchy, gdy zaczynałem studia), które uwarzą coś innego niż wspominany z rozżaleniem lager. Są one często dostępne w knajpach, więc nierzadko stają się „kołem ratunkowym” dla tych, którzy do Żywca nie podejdą. Warto też postawić w takich sytuacjach na Paulanera i Guinessa (gdybym mógł pić tylko koncerniaki wybrałbym Guinessa). Uważam jednak, że to za mało.
Zabrzmi to jak zabrzmi, ale świat piwa jest na swój sposób piękny. Ze względu na ludzi, którzy się w to angażują, na różnorodność piwa, na możliwość eksperymentowania. Także ze względu na fakt, że można właściwie bez większych problemów warzyć piwo samemu. Wielu polskich piwowarów tak zaczynało, chociażby twórcy browaru kontraktowego Doctor Brew.
Piękne jest także kulturowe znaczenie piwa. Oczywiście, spotkać się, żeby pogadać można przy winie, whisky czy nawet wódce. Problem tkwi w tym, że w naszym kręgu kulturowym wino wiążę się z pewną elegancją (przy okazji: jak najbardziej istnieją piwa o podobnej klasie co wino, chociażby barely wine), celebracyjnym charakterem. Whisky z kolei kojarzy się z gentlemanami w marynarkach i z cygarami okupującymi fotele w eleganckim salonie z początku XX w. Wódkę przemilczę. Piwo ma zdecydowanie bardziej uniwersalny charakter, będąc napojem zarówno codziennym jak i odświętnym (weizenbock na Boże Narodzenie), ze względu na różnorodność stylistyczną pasującą w konkretnych odmianach do każdej pogody i pory roku („Dla krajów mglistych z ich melancholiami stosowniejsze są ciężkie piwa”, cytując Jüngera) jak i jest uniwersalnym symbolem umiłowania życia (polecam poczytać Chestertona; chociażby Latającą gospodę, ale także teorię katolickiego picia). Piwo jest doskonałym towarzyszem posiłku, świetnie komponując się z wieloma potrawami, zależnie od stylu. Wreszcie, piękne są szkła do piwa, które, co niektórych pewnie zaskoczy, nie wszystkie nazywają się „kufel” albo „pokal”.
Czy mam świadomość, że takie „kombinowanie” z piwem to snobizm, ekscentryzm, dandyzm? Oczywiście. I cieszę się, że moje snobstwo objawia się piciem różnych piw, czytaniem książek, którymi większość ludzi się nie zainteresuje i słuchaniem muzyki, której większość ludzi nigdy nie słyszała, zamiast łażeniem po klubach i śmieszkowaniem. Jest to zarówno bardziej wymagające (w tym często także dla portfela), ale równocześnie bardziej satysfakcjonujące niż sporo rzeczy, z którymi miałem w życiu do czynienia.
Rzecz jasna, nie jest też tak, że wszystkie piwa mi smakują. Trafiają się pomyłki: Dyniamit z Pinty (ogólnie dziwny smak), Double IPA z O’Hara’s (strasznie słodka), Eskulap i Deszcz w Cisnej z Ursy Maior (oba mocno dające etanolem, słabo w kwestii smaku, jaki powinny mieć ze względu na styl). Ale chodzi przecież o to, żeby próbować nowych i bawić się tym, być specyficznym kolekcjonerem. No risk, no fun.
Niektórych może niepokoić takie traktowanie piwa, które jest (jednak) alkoholem. Choć nigdy nie spotkałem się z reakcją „pijesz za dużo”, ani przestrzeganiem przed alkoholizmem, mogę zrozumieć wątpliwości ludzi w tej kwestii.
Podstawą jest w mojej opinii nastawienie. Jeśli piję piwo po to, żeby spróbować czegoś nowego, sprawdzić smak i zapach, traktuję to jako wyzwanie. W tym przypadku nawet niewskazane jest picie więcej niż jednego, dwóch jednego wieczoru, ze względów czysto sensorycznych. Nie jest moim celem picie piwa dla samego picia piwa, dla dostarczenia alkoholu do organizmu. Gdyby to było moim priorytetem, to kupiłbym dziesięć puszek jakiegoś piwa za 2,50 sztuka. A jeśli wziąć pod uwagę, że większość kupowanych przeze mnie piw to koszt powyżej 7 zł za butelkę, to picie ich w większej ilości byłoby po prostu zbyt kosztowne.
Kończę ten tekst z bolesną świadomością, że nie napisałem wszystkiego co chciałem napisać. Że mogłem niektóre rzeczy ująć inaczej. Że nie mam wystarczającego aparatu pojęciowego, żeby pewne rzeczy opisać. Że podczas pisania ulotniła mi się pasja.
Trudno, bywa.
Na koniec chciałbym jeszcze podać kilka browarów, warzących piwa rzemieślnicze, z którymi warto się zapoznać. W Polsce jest naprawdę dobrze, nowe browary powstają jak grzyby po deszczu (oczywiście, nie mamy co się porównywać z USA, gdzie jest ponad tysiąc browarów rzemieślniczych, ale zważajcie na warunki). Mamy więc (wspominane) Pintę, AleBrowar, Doctora Brew, Szałpiw (patriotyzm lokalny nie ma nic do rzeczy – warzą świetnie), Pracownię Piwa, Artezana, Birbanta, Olimp, Faktorię, Browar Podgórz i mnóstwo innych – chociażby niedawno powstałego Peruna, który na koncie ma dopiero jedno piwo. Jeśli interesuje Was zagranica, mogę doradzić BrewDoga, Nøgne Ø, Mikellera, Anchor, Rogue (przy czym ostrzegam, że pijam głównie polskie, więc z pewnością jest o wiele więcej browarów zagranicznych, którym możecie zaufać w kwestii dobrego piwa).
Preferencje smakowe są czymś, co sami musicie określić, ale zachęcam: nie bójcie się piwa! Próbujcie różnych. Poczytajcie o nich w sieci, albo powiedzcie sprzedawcy, czego chcielibyście spróbować. Większość właścicieli sklepów specjalistycznych, jak np. Centrala Piwna w Poznaniu czy niedawno otwarta Alkoflora w Kaliszu, to pasjonaci, którzy na pewno pomogą. Albo bierzcie w ciemno, kierując się fajną etykietą. Ja tak robiłem.
Szukajcie też knajp, które mają w swojej ofercie dobre piwa i weźcie, co akurat mają. Nigdy nie poznałbym Browaru Podgórz, gdyby nie lokal Pinty w Krakowie, gdzie tamtego dnia na kranie były tylko dwa piwa, których nie próbowałem – jednym z nich była Galaktyka (Black IPA) wspomnianego browaru (drugim Pacific od Artezana, naprawę dobre, wakacyjne, pale ale).
Osobiście jestem fanem rozmaitych IPA (India Pale Ale, czy mocno chmielonego ale), ze szczególnym wskazaniem na AIPA (American IPA, a więc dochodzą wspominane już amerykańskie chmiele) a ostatnie także Black IPA (zwane również Cascadian Dark Ale, IPA z palonym słodem i wyczuwalnymi nutami czekoladowo-kawowymi, co w połączeniu z aromatem chmielu daje w smaku efekt prażonego słonecznika), ale moja przygoda rozpoczęła się od stoutów i koźlaków. Zresztą do tej pory za najlepsze piwo, jakie miałem okazję wypić, uważam Jak W Dym od Pinty, które było koźlakiem dymionym, o naprawdę interesującym wędzono-orzechowo-śliwkowym aromacie (jest szansa, że teraz by już nie było najlepsze, ale muszę poczekać, aż je ponownie uwarzą).
Na sam koniec: blogi, na które warto rzucić okiem. Po raz kolejny: jest ich mnóstwo. Z krystalicznie czystym sumieniem mogę polecić dwa: vlog Tomasza Kopyry na youtube, który dla mnie jest absolutnym guru w kwestii piwa oraz Piwo, z piwem i o piwie Wojtka Trząskiego. Nie dlatego, że go znam (dobrze: nie tylko dlatego), ale dlatego, że robi kawał porządnej roboty.
No to chyba koniec wycieczki. Było mi miło, mam nadzieję, że tej części, która nie zrezygnowała po drodze, również. Co jakiś czas będę wrzucał recenzję jakiegoś piwa na swoją tablicę, wypełniając w ten sposób swoją lukę atencyjną. I jeszcze raz zachęcam: idźcie do sklepu i kupcie coś nowego. Cytując wspomnianego już Tomka Kopyrę: „Życie jest zbyt krótkie, żeby pić kiepskie piwo”. I tego się trzymam.