Poprzedni wpis skończyłem na tym, że wylądowaliśmy na kirgiskiej milicji. Nie było zaskoczeniem, że komisariat był w starym, brudnym i obdartym budynku (u nas też tak bywa), a większość milicjantów sprawiała wrażenie lekko otyłych funkcjonariuszy niezainteresowanych dziwnymi petentami. Inna sprawa, że przy temperaturze 45 stopni w cieniu w pełnym umundurowaniu mogło im być naprawdę gorąco… Kiedy w końcu pojawiła się osoba chcąca spisać nasze zeznania, to… Wysiadł prąd. To podobno częsta sytuacja – w całym kraju brakuje prądu i wody. I musieliśmy wrócić następnego dnia. Tutaj nastąpiło spore zaskoczenie. Nie jest niczym dziwnym, że ludność w tamtych rejonach nie zna języka angielskiego. Kirgizów posługujących się językiem Szekspira spotkałem w sumie dwójkę: jedną była miła pani w jakimś lokalnym fast-foodzie, drugą – jeden z przesłuchujących nas milicjantów. Inny spośród stróżów prawa, mówiący jedynie po kirgisku i rosyjsku, był wyraźnie zniesmaczony tym, że Polsza należy do Ewrosojuza (Unii Europejskiej), zamiast trafić pod opiekuńcze skrzydła Mateczki Rassiji – na co ten mówiący po angielsku replikował, że się nie dziwi, wszak Polacy z rąk Rosjan sporo wycierpieli. Panowie zaczęli po sobie krzyczeć, mało nie sięgnęli po broń, aż w końcu ten „rosyjski” krzyknął „i co, może jeszcze II Wojna Światowa zaczęła się w ’39?!” Taaak, milicja na wschodzie zdecydowanie nie jest instytucją, z którą lubię mieć do czynienia. Chociaż faktycznie w rosyjskiej historiografii II Wojny Światowa, zwana na wschodzie Wielką Wojną Ojczyźnianą, zaczęła się w roku 1941. To tyle, jeśli chodzi o milicję i złodzieja – rzeczy nie udało się odzyskać. Mimo że milicjant przekonywał nas, że u nich złodzieje są mili – pieniądze zabiorą, ale dokumenty oddadzą. Nie oddali.
Sprawą zupełnie inną jest poziom wiedzy Kirgizów na temat Polski. Zacznijmy jednak od drugiej strony. Ilu z Was wie, jak się nazywa stolica Kirgistanu? Kto wskaże na mapie bez zastanowienia ten kraj? Kto z nas zna nazwisko prezydenta Kirgizji? A Kirgizi o Polsce wiedzą sporo. Milicjant na komisariacie zagaił do nas na temat polskiej reprezentacji w piłkę nożną; taksówkarz sporo wiedział o bieżącej polityce. Inna osoba świetnie znała historię Polski, mogąc swoją wiedzą zagiąć niejednego naszego maturzystę. Nie wiem, skąd u nich taka wiedza na temat naszego kraju, ale faktem jest, że – podobnie jak w Kazachstanie – spotykaliśmy się z dużą sympatią miejscowej ludności. Oraz ciągłym pytaniem „jak nam się tu podoba”. A – nie licząc incydentu z kradzieżą – podobało mi się bardzo. Niestety, skradzionych rzeczy nie udało się odzyskać – więc celem załatwienia tymczasowego paszportu dla okradzionego kolegi pojechaliśmy do stolicy tego pięknego kraju, do Biszkeku.
Sami Kirgizi mówią, że do Biszkeku właściwie nie ma po co jechać; i jest to prawda. Biszkek to typowe, wschodnie, postsowieckie miasto. Okrutnie dziurawe drogi, szalony ruch na ulicach (na trzypasmowej drodze ustawia się 7 pasów samochodów, a przez przejścia dla pieszych trzeba przebiegać), rozsypujące się blokowiska, do których dojazd nieraz nie jest nawet wylany asfaltem. Między starymi Ładami i Ziłami krążą luksusowe Lexusy i nieśmiertelne Toyoty Land Cruiser, a przy drogach wystawia się mnóstwo sprzedawców tego i owego (arbuzy, mnóstwo arbuzów!). Co ciekawe, na niemal każdym rogu można było kupić lany z beczki kefir oraz napój Tan przypominający w smaku i wyglądzie gęsty żurek, który był jednocześnie słony, kwaśny i słodki. Jedna z tych rzeczy, o których myślimy „nawet dobre, ale więcej niż jednego bym nie wypił„. Do tego oczywiście kumys, czyli sfermentowane końskie mleko. Piwa podobno na ulicach spożywać nie można, jednak nikt mi uwagi nigdy nie zwrócił (chociaż pani w polskim konsulacie zasugerowała, że milicja widząc zachodniego turystę może w takiej sytuacji próbować wymusić na nim łapówkę). Ale czy w ogóle warto było ryzykować?
Nie udało mi się spróbować żadnego naprawdę smacznego piwa w tym kraju. Podobno w Biszkeku jest jeden browar rzemieślniczy, ale – cytując Chrisa, czyli Szwajcara, który był naszym gospodarzem – ich piwa pachną szambem i smakują niewiele lepiej. I poza okrutnie drogim importowanym zachodnim piwem w Kirgistanie dostać można tylko jasne lagery, w dodatku wyjątkowo podłe. Plusem jednego z nich było to, że do każdej butelki dołączany był woreczek prażonej kukurydzy. Ale nie pop-cornu, tylko takiej… „Niewybuchniętej”. Nie wiem, jak to robili; było to bardzo smaczne. Ale czy można się dziwić, że miejscowi nie piją piwa, skoro butelka wódki kosztuje tam kilka złotych? Podobnie jak butelka najtańszej brandy. Innym typowym napojem dla tamtych rejonów jest oczywiście kwas chlebowy. Wypijałem go kilka litrów dziennie, aż sprzedawca w sklepie przy naszym lokum sprowadził specjalnie dla nas „rzemieślniczy” kwas. Uwielbiam!
Wspomniałem we wpisie dotyczącym Kazachstanu, że Kazachstan jest krajem raczej świeckim. W przypadku Kirgistanu już tak nie jest. Z minaretów rozlegały się zawodzące śpiewy (do których wyły psy), widziałem trochę kobiet w burkach i czadorach, niemniej sama stolica jest w miarę „nowoczesna”. Im dalej na południe, tym odsetek praktykujących muzułmanów jest większy, w południowych prowincjach do dziś zdarzają się porwania kobiet na żony, a plemienny Islam ma pierwszeństwo przed federalnym prawem stanowionym. Do wielu górskich miejscowości administracja państwowa zresztą w ogóle nie dociera. Na szczęście docierają miłośnicy raftingu, którym może nie jestem, ale nie mogłem sobie odmówić przyjemności spływu kajakowego rwącą, kirgiską rzeką wraz z szalonym Rosjaninem wyrzucającym dla draki ludzi za burtę 🙂
Najbardziej egzotycznym miejscem Biszkeku bez wątpienia jest bazar. A właściwie bazary. Jak twierdzi miejska legenda, można na nich kupić wszystko, łącznie z bronią czy ludźmi, my jednak widzieliśmy i czuliśmy przede wszystkim niesamowitą atmosferę wschodu, trochę jak z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy – tony egzotycznych przypraw, kuchnie polowe serwujące nieznane potrawy, kramy z ciuchami, elektroniką, narzędziami i wszystkim, co da się sprzedać. Łącznie z bliżej nieokreślonymi, pordzewiałymi przyrządami dentystycznymi, kawałkami nie-wiadomo-czego czy połamanymi narzędziami. Nieprzeniknione tłumy przepychających się ludzi, w które bez skrępowania wjeżdżają samochody, chodzą zwierzęta, a sprzedawcy przekrzykują się wzajemnie.
Skoro kraj postsowiecki, to nie może zabraknąć Lenina i sierpów z młotami. Może nie widziałem ich tyle, co chociażby na Krymie, jednak wciąż ślady sowieckiej dominacji widoczne są na ulicach i w głowach ludzi, tęskniących za Sojuzem. A chyba najsłynniejszym pomnikiem w tamtym regionie jest Lenin Autostopowicz, widoczny na pierwszym zdjęciu. Niedaleko są też sierpy i młoty, monumentalne postsowieckie budynki urzędów, flagi, place. Oraz polski konsulat honorowy, gdzie mówiąca biegłym polskim Kirgizka (pozdrawiam serdecznie, jeśli to czyta!) pomagała nam w załatwianiu dokumentów dla okradzionego kolegi.
Taksówki, jak wszędzie na wschodzie, są śmiesznie tanie. Do tego stopnia, że nie przypominam sobie, byśmy korzystali tam z komunikacji publicznej. Obowiązują jednakże trzy zasady: po pierwsze targować się, po drugie targować się, a po trzecie: targować się. Tym bardziej, że kierowcy nie mają tam takich rzeczy, jak liczniki i GPSy i nie jest niczym dziwnym, że gubią się we własnym mieście. Można też łapać marszrutki, czyli małe, prywatne busiki. Nie mają one wyznaczonych przystanków, tylko zatrzymują się tam, gdzie chcą pasażerowie. To ma taki plus – poza tym, że jest nieco tańsze od taksówek – że można poznać trochę miejscowej specyfiki, ludzi jeżdżących busem ze zwierzętami, rozwrzeszczanymi dziećmi, jedzącymi okrutnie mocno pachnące, suszone ryby oraz pełen przekrój społeczny – od nowoczesnych, ubranych po zachodniemu młodych ludzi z nowymi iPhonami po opatulone w chustki babuszki i ich mężów w tradycyjnych, kirgiskich czapeczkach, zwanych kolpakami.
Mimo (a może dzięki) olbrzymiej mieszanki kultur, narodów, języków i religii mieszkańcy Kirgistanu żyją ze sobą we względnej zgodzie. Względnej, gdyż kilka lat temu na południu kraju wybuchły zamieszki na tle narodowościowym. Niestety, na sile przybiera radykalny Islam; również w mocno świeckim Biszkeku. Mało tego – pewnego wieczoru, gdy moczyliśmy nogi popijając piwo (niedobre, acz tu ciekawostka, gdyż do 1,5 litrowej butelki dołączony był… Kubek) w basenie, zobaczyliśmy dym nad miastem – okazało się, że to rakieta trafiła w jakiś budynek, gdzie podobno byli przedstawiciele Państwa Islamskiego. Zresztą co 5 lat, jak w Szwajcarskim zegarku, wybucha tam rewolucja, po której nowe władze obiecują bardzo wiele, ale wszystko zostaje po staremu. Korupcja, bieda. Ale i tak na pewno jeszcze wrócę do tego wspaniałego kraju. Pięknej przyrody, dzikich gór oraz przesympatycznych i bardzo gościnnych ludzi.
No dobrze, a gdzie w tym wszystkim opis piw i browarów?