Ach, Kirgistan. Kraj, którego ponad połowa powierzchni znajduje się powyżej 2 500 metrów nad poziomem morza – tj. wyżej, niż najwyższy szczyt Polski. Kraj, gdzie PKB na głowę nie przekracza 1300 dolarów, czyli 10 razy mniej, niż w Polsce, a średnia pensja to 700 zł. Kraj, gdzie tradycyjny islam łączy się z kulturą ludzi gór i z sowiecką mentalnością. Kraj piękny, momentami nieodgadniony i trochę – jak na nasze standardy – szalony.
Szalone było już nocne przejście przez granicę kazachsko-kirgiską. Tłumy ludzi, głównie Kirgizów, długo wyczekujące na możliwość przejścia przez granicę. Po otwarciu bramy prowadzącej do budki celników tłum się niemalże tratuje próbując dostać się do środka, zanim strażnik zamknie bramkę na kolejne długie minuty wyczekiwania. Celnicy zresztą mieli z nami problem – wyraźnie zdziwieni, że oto turisty z Polszy chcą się dostać do Kirgistanu; ja zostałem dokładnie wypytany przez kazachskiego celnika, dlaczego do Kirgistanu, gdzie będę się zatrzymywał (tego do końca nie wiedziałem, więc cóż, nieskładną mieszanką polskiego, ukraińskiego i ruskiego próbowałem mu wytłumaczyć, że chcemy podjechać nad Issyk-Kul, a potem się zobaczy), jak do Kazachstanu się dostałem itd. Potem miało się okazać, że wracając z Kirgistanu trafię na dokładnie tego samego podejrzliwego służbistę, który znowu postanowi mnie dokładnie przemaglować. A może po prostu szukał pomysłu na wakacyjny wypad? 😉
Kirgiscy celnicy nie mieli już z nami żadnego problemu (poza tym, że nie mieli pod ręką pieczątki i musieliśmy chwilę poczekać, aż ją znajdą – ale za to nie musieliśmy stać w kolejce z obywatelami WNP, czyli byłego ZSRR) i po chwili znaleźliśmy się z powrotem w busie (według zapewnień kierowcy klimatyzowanym, chociaż klimatyzacją okazał się po prostu otwierany lufcik w dachu). Po drodze krajobraz widziany z okna przypominał ten z planety Tatooine z Gwiezdnych Wojen – bezkresne, pokryte piaskiem góry, poprzecinane fantazyjnymi wąwozami. Asfalt na – było nie było – jednej z głównych dróg kraju potrafił się nagle urwać, by ustąpić drodze szutrowej czy innej, prowizorycznie tylko utwardzonej… Co nie przeszkadza tam kierowcom gnać z prędkością znaną z naszych autostrad. Gdzieniegdzie drogę blokowały stada krów i owiec zaganianych przez cwałującego na koniu pasterza, przy drogach siedziały kirgiskie babuszki z owiniętymi chustami głowami, a daleko od drogi beztrosko biegały konie. Widok niesamowity.
Busem dojechaliśmy nad wspomniane wyżej jezioro Issyk-Kul, a konkretnie miejscowość Бостери, czyli Bosteri. Trochę na lewo, bo bilety mieliśmy tylko do wcześniejszego o kilka kilometrów Чолпон-Ата, czyli Czołpon-Ata… Ale nikt nam biletów nie kontrolował, więc spontanicznie postanowiliśmy pojechać kawałek dalej. Wysiadamy, a tu, na przystanku (oczywiście żadnego przystanku tam nie było, trzeba po prostu wiedzieć, gdzie bus się zatrzymuje) dopada nas tłum lokalsów oferujących квартир, czyli pokoje gościnne. Nawet nie musieliśmy się targować, gdyż gospodarze sami wzajemnie przebijali swoje ceny – gdy doszliśmy do równowartości 3 dolarów za noc, postanowiliśmy dalej nie szukać. Jak się potem okazało i tak zmieniliśmy to lokum na „pół lux” u sąsiedniego gospodarza; pokój składał się ze starego, zarwanego łóżka, umywalki, prysznica z zimną wodą i sedesu bez deski. Spartańskie warunki, to lubię! Ale ciekawy jestem, jak wyglądały pokoje o jeszcze niższym standardzie…
Tutaj dygresja. W tamtej części świata wszędzie napotyka się ubikacje tureckie, gdzie potrzeby załatwia się na Małysza. Dlatego też bardzo ucieszył nas widok swojskich europejskich toalet, nawet pozbawionych desek… Niestety, papier toaletowy nie tak łatwo dostać. W szczególności, jak się nie wie, jak to jest po rosyjsku 🙂 W kilku sklepach nie udało mi się dogadać na migi i pokazać, o co mi chodzi, aż zdesperowany wskazałem na podpaski, pokazałem, że nie do przodu, tylko „w żopu”, Czyli… „W dupę”. Pani wybuchnęła śmiechem i podała mi upragnioną туалетная бумага. Oczywiście nie był to żaden pachnący, trójwarstwowy papier, ale grunt, że w ogóle był. Zwycięstwo!
Ulice są strasznie brudne. Wszędzie walają się śmieci. Gdy Kirgiz skończy pić napój z butelki czy jeść batonika, to opakowanie rzuca tam, gdzie jeść skończył. Do tego dochodzą tony piachu. Piasek lecący z gór pokrywa ulice, domy, brudzi ubrania, wchodzi do oczu, uszu, ust. Stąd też ludzie tam ciągle spluwają.
Ceny w tym kraju dla nas – europejczyków – są wspaniałe. Zaraz po zakwaterowaniu poszliśmy na śniadanie, gdzie za jajecznicę z pieczywem i czymś jeszcze oraz z importowanym z Rosji piwem Baltika płaciłem równowartość 6 zł. A była to restauracja, z obsługą kelnerską, położona przy „promenadzie” tego – jak się miało okazać – lokalnego Mielna (na głębokiej prowincji ceny są jeszcze niższe). Z posklecanymi z byle czego budkami z polowymi kuchniami; sporym powodzeniem cieszyły się – jak widać na jednym ze zdjęć – namioty zrobione z polskich piwnych parasoli. A co to w ogóle jest ten Issyk-Kul? Otóż jest to przepiękne jezioro, drugie największe jezioro śródgórskie świata, zaraz po południowoamerykańskim Titicaca. Z krystalicznie czystą wodą, położone na wysokości ponad 1600 m.n.p.m., znacznie głębsze od Bałtyku. Ale przede wszystkim cudowne. Mimo że z jednego brzegu nie widać tego po drugiej stronie, to nad lustrem wody górują olbrzymie, wiecznie ośnieżone góry; żadne zdjęcie nie oddaje nawet w połowie tego, jak to miejsce zapiera dech w piersiach.
Nie tylko my doceniamy urok tego miejsca. Temperatura w cieniu sięgała 45 stopni, więc na plaży, brudnej i tłumnie odwiedzanej, roiło się od sprzedawców tego i owego (w tym wszechobecnych w tej części świata suszonych ryb), rosyjskich plażowiczów, lokalsów, różnych mniej lub bardziej interesujących sposobów, żeby zarobić na turystach (np. wielbłąd, na którym można było się przejechać). Oraz, jak się miało okazać, złodziei. Koledze ukradli torbę, gdzie miał wszystkie dokumenty, paszport, karty i całą kasę, jaką wziął na wyjazd do Azji. I chociaż ochrona plaży szybko wzięła się do roboty i zaczęła (naprawdę!) szukać złodzieja, przesłuchiwać ludzi, poinformowała policję i po pół godzinie pół wsi wiedziało, że akradli Paljaka, torby nie udało się odzyskać. A to oznaczało, że trzeba się będzie udać na komisariat milicji – a kontakty z lokalnymi stróżami prawa (oraz zwykle bezprawia) to jest to, czego w krajach wschodu obawiam się najbardziej…
Ale o tym w następnym wpisie.
P.S. Tym razem za zdjęcia – nie licząc tego z Issyk-Kul i tego na samym dole – dziękuję spotkanemu przez nas Polakowi, Adamowi Wilczewskiemu, więc jakby co, prawa do zdjęć są jego 🙂
P.P.S. Tak, mało w tym wpisie piwa – ale w Bosteri nic poza powszechnie dostępnymi także i w innych krajach postsowieckich koncernówkami nie dało się dostać. A nie były to piwa warte opisywania.
A już chciałem za zdjęcia pochwalić 😉
Na następny wypad tego typu biorę swój i zdjęcia będą piękne jak ja :]
ja bym chyba płynął z plecakiem w zębach w strone gór jak bym był na brzegu tego jeziora 😮
Nie trzeba, za plecami też takie były 🙂
Wojtek Trząski pije tylko Żywca i jest krypto – lewakiem, cały ten blog to żydowski spisek.
Pfff, Marek, było zablokować komputer przed wyjściem z biura, a nie mścić się teraz na blogu 😀
A jak ta torba zniknęła? Zostawiliście ją na plaży?
Nie do końca zostawiliśmy – kolega odwrócił się plecami do kocyka z rzeczami, żeby cyknąć fotkę. Moment wystarczył.