A ludzie przysyłający piwa są jeszcze fajniejsi. Wiecie, jak to jest: czasem spotyka się człowieka, z którym nadaje się na tych samych falach – mimo że z pozoru jesteście zupełnie różni/różne. Moja ścieżka – zupełnie przypadkiem – skrzyżowała się kiedyś ze ścieżką Kwaha, a była to przyjaźń od pierwszego, a przynajmniej siódmego piwa… Mimo że Kwahu mieszka teraz w krainie, gdzie wszystkie zwierzęta chcą człowieka zabić, a woda w kiblu kręci się w drugą stronę, dalej utrzymujemy kontakt. I ostatnio kontakt ten zaowocował paczką… 16 piw rzemieślniczych, które Kwahu mi przysłał. Ot tak. Nie oczekując niczego w zamian. Ale w zamian dostanie równie dużą paczkę pełną polskich piw nowofalowych! A Was zapraszam do przeczytania opisu wszystkich 16. Głównie z Australii, ale nie tylko. Może akurat ktoś będzie w Australii i przyda my się opinia…
American India Pale Ale. W nieco innym stylu, niż jesteśmy przyzwyczajeni: goryczka jest mocna, ale nie wygryzająca kubków smakowych, podbudowa słodowa przegryza się tu całkiem przyjemnie z chmielowością. Sporo posmaków tostowych, owocowych (acz niekoniecznie cytrusowych). W sumie fajne. Kupowałbym. Niemniej po hektolitrach wypitych innych piw w tym stylu największe wrażenie robi świetna etykieta oraz dziwna faktura papieru, rodem z drobnoziarnistego papieru ściernego.
Moja ocena: 7/10
Piwo z krwiożerczym hipsterem na etykiecie. Moon Boy to golden ale, czyli bardzo lekkie piwo górnej fermentacji, które ma za zadanie przede wszystkim łatwo „wejść”. I tu małe zaskoczenie: to piwo nie jest takie łatwe w odbiorze. Ma lekką, popiołową nutę, górnofermentacyjne owoce, ponownie sporo tostowości, wyraźnie zaznaczoną chmielowość (aczkolwiek nie jest przesadnie goryczkowe – to nie to samo!) i jednak sprawia wrażenie dosyć mocnego w smaku. Nie w sensie alkoholu, tylko wyrazistości. To dobrze, bo zwykle piwa w tym stylu piję ze wzruszeniem ramion.
Moja ocena: 7/10
American Pale Ale. Jak większość opisywanych tutaj piw, Fifty Five jest dużo, hmmm, delikatniejsze, niż to, do czego przyzwyczaili nas rodzimi „rzemieślnicy” piwni. Nie ma takiego nacisku na aromat i goryczkę, za to jest na lekkość, przyswajalność i posmaki niekoniecznie wywodzące się z chmielu. Nie może to dziwić – wszak w Australii jest dużo cieplej, niż u nas, i stąd mocne (alkoholowo) i mocne (goryczkowo) piwa raczej nie mają takiego wzięcia. Do tego standardowo posmaki popiołowe i tostowe, a te tak charakterystyczne dla „hamerykańców” – cytrusy, iglaki – są raczej schowane. Tutaj działa chyba efekt egzotyki, bo piwo niczego nie urywa, ale i tak wydaje mi się dosyć intrygujące.
Moja ocena: (ponownie) 7/10
Moja ocena: 5/10
Dla odmiany ale w stylu belgijskim. 8% alkoholu to – jak na australijskie piwo – baaardzo dużo. Piany za to nie było wcale… Zapach mocno przyprawowy, trochę gumy balonowej, a smak przypomina Triple Blond z Corneliusa. A że moc taka sama i kolor podobny, no być może dałbym się nabrać, jakby ktoś nalał mi to piwo i wmawiał, że pochodzi z Piotrkowa Trybunalskiego… Nie no, przesadzam, to jednak nie to samo. Alkohol praktycznie niewyczuwalny, a nuty charakterystyczne dla belgijskich tripli grają tu pierwszą nutę. Dobre piwo, chociaż dla Australijczyków pewnie za mocne…
Moja ocena: 7,5/10
Piwo typu belgijskiego (blonde) z… Musem z mango. Za to bez piany. I smakuje dokładnie tak samo, jak się nazywa – jak piwo o smaku mango. A właściwie jak napój o smaku mango, gdyż piwa w tym właściwie nie czuć; jest jakiś retronosowy słodowy aromat, ale poza tym po prostu sok musujący. O niebo lepszy od Reddsów, Radlerów i tego typu badziewia, bez posmaków chemicznych, przyjemny, słodkawy, wypity z przyjemnością, ale nie można tego rozpatrywać w kategoriach piwa.
Moja ocena: bez oceny
Sądząc po parametrach i smaku będzie to golden ale. Piwo zupełnie inne od tak popularnego u nas Pacific Pale Ale (na które głosowałem w plebiscycie browar.biz na piwo roku 2013) – nie tak aromatyczne, nie tak goryczkowe, jeszcze lżejsze. Świetnie orzeźwia, przyjemnie chłodzi, lekko słodowy posmak, odrobina górnofermentacyjnych owoców i leciutka chmielowa goryczka na pewno muszą być fantastyczne w gorącym klimacie, gdy mózg człowiekowi wycieka uszami, ale u nas takie piwa by się nie przyjęły. Dość powiedzieć, że z pamięci jestem w stanie przywołać ledwie dwa piwa w stylu golden ale, które uwarzono w Polsce… Pije się je świetnie, jest bardzo sesyjne i w ogóle, ale hopheadowy język jednak krzyczy: więcej chmielu!
Moja ocena: 6/10
I ponownie udziela mi się poszukiwanie bardziej wyrazistych, mocniejszych smaków. Dobra, już nawet nie chodzi o tę goryczkę, która tutaj występuje na poziomie niewiele większym, niż w eurolagerze. Ale z punktu widzenia kraju, gdzie przez 3/4 roku nie widać słońca, a natychmiastowe ugaszenie pragnienia w upale może być potrzebne może przez kilka tygodni, to piwo wydaje się po prostu bezsmakowe. Standard: trochę posmaków owocowych, głównie morela, delikatna ziołowa goryczka. Słodowość w sumie nawet ponad normę lekkich piw. I znowu super rzecz do ugaszenia pragnienia i do wewnętrznego schłodzenia, ale do delikatnego delektowania się w domu – raczej słabo.
Moja ocena: 6/10
I kolejne Golden Ale. Tym razem jednak o dużo bardziej wyrazistym smaku, konkretnym, kwiatowo-ziołowym aromacie, pianie oraz wyjątkowo burzliwej naturze – po otwarciu musiałem szybko pobiec po mop. Smak mocno słodowy, aż zadziwiająco mocno jak na „goldena”, sporo owoców, posmaki tostowe, goryczka niekoniecznie mocna, acz wyraźnie zaznaczona… Tak, takie piwo mogę pić. I chociaż nie są to wyżyny smaku i wyrazistości, to i tak jest dobrze.
Moja ocena: 7/10
Jak twierdzi etykieta – jest to Belgio Imperial Stout. 9,6% alkoholu – nawet nie wiedziałem, że w Australii warzy się tak mocne piwo… Jak wiele piw spośród przeze mnie tutaj opisanych, tak i to jest właściwie pozbawione piany. Aromat czekoladowo-pralinkowy, a smak… Bardzo dobry.. Piwo jest ciężkie jak życie na ulicy, gęste, treściwe, pełne czekoladowych smaków i palonych nut (tych drugich jakby mniej), do tego znane z belgijskich ale’i fenole i estry. Całość psuje trochę za bardzo wyczuwalny alkohol, który jednak nie jest dominujący.
Moja ocena: 7,5/10
Niestety piwo jest tak delikatne i pozbawione złożonych smakowych kompozycji, a jednocześnie tak czyste w profilu i wodniste, że gdyby ktoś mi powiedział, iż jest to mocno palony ciemny lager – pokręciłbym nosem, ale w końcu bym uwierzył. Etykieta twierdzi też, że piwo jest mocno wytrawne – ja się z tym nie zgadzam, smakuje raczej w kierunku słodkiej czekolady. Nawet smaczne, ale nie powala.
Moja ocena: 6/10
Zapach mocno herbatnikowo-pomarańczowy z wyraźnie zaznaczoną słodowością. Bardzo przyjemny. Smak nie jest uderzeniem nachalnej goryczki i szczerze mówiąc jest dosyć ciekawy; poza posmakami pomarańczy, mandarynki i tostów można wyczuć sporą dawkę kwiatowości, chmielową goryczkę w typie ziołowym oraz całkiem wytrawny finisz. Ciekawe to piwo muszę przyznać… Chwila szperania w internecie ujawniła, skąd ta pomarańczowa nuta. Otóż ta IPA jest uwarzona z dodatkiem skórki pomarańczy! Fajny pomysł, smakuje to nader przyjemnie.
Moja ocena: 7,5/10
Piwo z Nowej Zelandii. Prawie 9 procent alkoholu. Etykieta ostrzega mnie, że to piwo zabije swoim nachmieleniem moje kubki smakowe… Pożyjemy, zobaczymy. Aromat nie zwiastuje masakry; jest przyjemny, owocowo-tropikalny, z taką typową dla piw z antypodów charakterystyczną biszkoptową słodowością, która mi bardzo „leży”. Smak nie jest tak goryczkowy, jak sugerowała to etykieta – owszem, jak na taką moc piwo nie jest przesadnie słodkie, ale chmielowa goryczka ani w ogóle nachmielenie nie robią wrażenia. Balans poszedł raczej w kierunku słodowości, tej, o której wspominałem – biszkoptowej, przyjemnej i nie zalepiającej ust. Sporo kwiatów i ziołowych posmaków chmielu, pojawia się także niestety mało przyjemna, odalkoholowa gorycz. Nie jest dominująca, ale jednak wyczuwalna. Ogólnie jest to całkiem niezła, ale nie powalająca double IPA. Widzę, że piwo zdobyło sporo nagród – czy słusznie? Nie wiem, ale piłem już niejedno lepsze piwo w w tym stylu.
Moja ocena: 6,5/10
Konserwowa IPA. Niby nie ma w tym nic złego, nie jest to też aż tak rzadka rzecz – ba, sam o tym pisałem – ale jednak jakoś egzotycznie i niepokojąco to wygląda. Podobnie jak ostrzeżenia o mocnym chmieleniu – zwykle na czczych przechwałkach się kończy… Nie inaczej jest i tym razem. Albo inaczej: goryczka jest nawet mocna, ale niekoniecznie taka, jakbym oczekiwał od AAA’y (american amber ale). Trochę zalegająca, niekoniecznie orzeźwiająco cytrusowa. Poza tym „australijski” biszkopt, sporo górnofermentacyjnych owoców, przede wszystkim porzeczki i moreli… I kolejne piwo, które jest fajne, rześkie i orzeźwiające i spokojnie można pić (jakby się miało więcej puszek) przez całą noc, ale trochę brakuje mu tej chmielowej kropki nad i. Ale to dlatego, że – o czym już nieraz pisałem – lubię baaardzo mocno chmielone piwa.
Moja ocena: 7/10
Ufff, ostatnie piwo. Tym razem w mało u nas popularnym stylu dunkel weizen, czyli ciemne piwo pszeniczne. Nie przepadam za tym stylem, więc jego mała popularność mi nie doskwiera; doskwierać mogłaby mi za to cena Brick Kiln Wheata – na szyjce jest naklejona cenówka wyceniająca to piwo na 7,5 dolara z dopiskiem „clearance” (wyprzedaż) i „no further discount”! Strach pomyśleć, ile to piwo kosztowało pierwotnie. Tym bardziej, że według mnie nie jest warte swojej ceny – piana mizerna, smak mocno kwaskowaty, ale przede wszystkim przeciętny. Wysycenie zgodne ze stylem, posmaki gorzkiej czekolady i toffi na miejscu, zaplątał się też jakiś banan i (jak zwykle) sporo tostowości… Po ogrzaniu zdaje się być nieco za słodkie. To po prostu nie jest piwo dla mnie, chociaż jako przedstawicielowi stylu raczej nie mam nic do zarzucenia.
Moja ocena: 6/10
I na koniec piwo, które się zepsuło; mam nadzieję, że nawet kiedy było świeże śmierdziało zdechłymi szczurami i nic nie straciłem: