Loading

     Piątek, piąteczek piątunio! Najpierw szybkie pół literka z ziomeczkiem (albo i flacha na czachę dla prawdziwych weekendowych wojowników), potem piwerko na ławce przed blokiem i ruszamy na melanż! Po drodze kebs, może jeszcze jakiś Dzik z puszki, byle zimny, i jazda. Typowy piątek? Otóż: niekoniecznie.

A może tak? W powietrzu unosi się zapach potu, długich bród i amerykańskich chmieli. Grupka wytatuowanych jegomościów w kraciastych koszulach, przywodzących na myśl drwali w niezmierzonych kanadyjskich lasach, w milczeniu wącha kolorowe płyny ze szklanek w fantazyjnych kształtach. Niektórzy coś notują, inni zlizują z podkręconych wąsów pozostałości piany, jeden przez zmrużone oczy obserwuje zachowanie bąbelków. Z głośników leci bardzo nieradiowa muzyka, która jednak w pewnym momencie, niczym na hollywoodzkich filmach, zatrzymuje się z dźwiękiem ręcznie zatrzymanego winyla (a w tle rozlega się wycie wilka, chociaż tak naprawdę to pewnie pies sąsiadów, któremu chce się lać), gdy jeden z gości głośno krzyczy:

Diacetyl k****!

Wiadomo, opis mocno przerysowany. Ale czy na pewno? Piwo rzemieślnicze, niszowe, rewolucyjne, nowofalowe – jak zwał tak zwał – stało się pełnoprawnym elementem miejskiego stylu życia. Modnym elementem. Jak slowfoodowy hamburger, rower holenderka, jedzenie śniadania na mieście i niekończące się bezpłatne staże. Wyskoczenie na „lepsze” piwo staje się swoistym rytuałem i celem samym w sobie. Weźmy przykład jedzenia: tak, jak zamiast wydawać równowartość ceny dwóch obiadów w barze mlecznym na jedną bułkę z mielonym, czyli wspomnianego wyżej hambrugera, możemy nakupić bułek z pasztetem i się najeść do syta. Ale jedzenie przestało być czynnością zaspokajającą podstawowe potrzeby bytowe; nie jemy tylko po to, by zaspokoić głód. Jest to pretekst do spotkania ze znajomymi, wyjścia z domu, rozmowy. Czyli wspólne jedzenie spełnia funkcję socjalizującą; ponieważ slowfood jest modny, zaspokajamy też w ten sposób potrzebę przynależności do grupy. I dajemy otoczeniu jasny sygnał: jestem jednym, jedną z Was. Członkiem stada mieszczuchów. Albo ładniej: warstwy mieszczańskiej. Mieszczaństwa XXI wieku.

Podobnie jest z piwem. Pijąc „fajne” piwo, droższe piwo, komunikujemy otoczeniu kilka rzeczy. Po pierwsze: tak, piję piwo, ale nie chodzi tu o upijanie się, ale o smak (ta, jasne…). Dbam o siebie, wybieram świadomie. Po drugie, znowuż, pokazujemy, że jesteśmy częścią tego wszystkiego, co ogólnie jest nazywane wielkomiejskim stylem życia. Trzy. Nawet jeśli nieświadomie, to jednak podążamy za modą (bo tak, na piwa tego typu jest po prostu moda – ale mam nadzieję, że moda ta nigdy nie przeminie). Jasne, nie neguję tego, że te wszystkie piwa na amerykańskich chmielach, IPY-SRIPY, RISy itd. są o niebo smaczniejsze i ciekawsze od kolejnego głęboko odfermentowanego korpolagera o smaku gorzkawej wody (w końcu między innymi w celu popularyzowania dobrego piwa piszę ten blog), ale piwo to nie jest artykuł pierwszej, drugiej ani nawet trzeciej potrzeby (a jeśli takim dla nas jest – to mamy problem). Zostawianie co tydzień sporej części wypłaty, stypendium czy kieszonkowego w okolicznych barach i sklepach z craftem pewnie zostałoby domeną garstki piwnych freaków, gdyby nie moda. A skoro mowa o pieniądzach – czwarta sprawa, może trochę kontrowersyjna, może według niektórych trochę naciągana. Ale… Z tego powodu, że butelka piwa niszowego kosztuje nieraz 3-4 razy tyle, co puszka „zwykłego” piwa, daje to człowiekowi poczucie finansowej wyższości nad osobą pijącą Lechotyskożubra. Snobizm tego typu to trochę osobisty PR, osobisty marketing, komunikowanie otoczeniu: patrzcie, stać mnie, by zamiast upijać się najniższym kosztem, pić coś fajnego! Czy zdarzyło Wam się kiedyś patrzeć z politowaniem w markecie na „Janusza” (w ogóle drażni mnie to słowo, wyraźnie ostatnio nadużywane) biorącego kilka 4-paków promocyjnej Tatry?

Właśnie. Wizerunek. Jeszcze do niedawna miłośnik piwa kojarzył nam się z zaszczanym menelem spod przysłowiowej budki z piwem rzucającym do przechodniów nieśmiertelnym „kierowniku, daj złotóweczkę” bądź brzuchatym facetem pijącym przed telewizorem hektolitry „złotego napoju”. Jednak ten obraz się mocno zmienia (a może już się zmienił?). Mi raczej kojarzy się z facetem wymienionym w drugim akapicie tego tekstu (chociaż sam golę się prawie codziennie, a koszul w kratę raczej nie noszę) albo szerzej: z osobą otwartą na świat i nowe doznania, poszukującą wciąż nowych smaków i aromatów, która z pasją podchodzi do czegoś, w czym inni widzą tylko napój alkoholowy. Która godzinami potrafi opowiadać o technologii, surowcach i smakach ulubionego napoju. Dla której piwo jest, no właśnie, elementem stylu życia. Aczkolwiek niekoniecznie podyktowanym przez modę.

P.S. A na zdjęciu ja i moje młodsze siostry. Nie miałem czym zilustrować tekstu, więc wrzucam rodzinę pijącą piwo. W multitapie.

10 thoughts on “Piwny lajfstajl

  1. Na podstawie zdjęcia wstawionego jako ilustracja tekstu da się stwierdzić, że poza popularyzacją dobrego browaru promujesz również poruszanie się jednośladem po spożyciu 😉

  2. Chłopaku bez brody, koszuli w kratę i prawdopodobnie fryzury do trepanacji czaszki – prośba! Wygrawszy ostatnio piwny zakład, poszukuję butelki, której zawartość rozłoży mnie na łopatki. Po czasach pszenicznych rozkoszy, wkraczam w rejony stoutów i ciemnych piw o głębszym charakterze. Wiem, że gusta gustom nierówne, ale jestem 'ciemnym' laikiem i nie chcę wybierać po omacku. Będę wdzięczna po 1000-kroć, jeśli wskażesz parę piw godnych uwagi, takich których nie pożałowałby skazaniec wychylając je do ostatniego posiłku!

  3. Witam bardzo ciekawy blog i wspaniałe podróże godne pozazdroszczenia. Mam małe pytanie czy z podróży przywozi pan jakieś kapsle piwne?;)

  4. Ach, ciemne, ciężkie czy złożone piwa – to lubię! Chociaż niekoniecznie w upały.

    Jak rozkładające na łopatki stouty, to wiadomo – przede wszystkim najbardziej "szczenoopadający zbutówwywalający" styl, czyli Russian Imperial Stout. Piwa ciężkie jak atmosfera szwedzkich kryminałów, gęste jak pierwotna zupa, ale niestety nieraz i drogie jak niezłej klasy wino. Ostatnio bardzo smakował mi Vladimir P, 12% alkoholu, łyżeczka doń wsadzona niemalże stoi, a powoli sączyć je można i godzinę.

    Polskim odpowiednikiem RISów są portery bałtyckie – chociaż nam wydają się powszechne i nieciekawe, za granicą nieraz uchodzą za rarytas. I też uważam, że mamy być z czego dumni. Co ciekawe, nawet rodzime koncerny – chociażby Okocim – warzą niezłe portery.

    Lżejsze (acz wciąż ciężkie jak życie rudego chłopaka w podstawówce) foreign extra stouty czy robust portery – podobnie jak RISy niezbyt często u nas warzone, ale też mają swoich przedstawicieli. Fajnego "robusta" warzył swego czasu Haust, ten łatwiej dostępny – Birbant – też jest niczego sobie.

    Jak ciemne piwo, to nie może i zabraknąć pintowego Żytorilla. Mocno goryczkowe, ale z powodu udziału żytniego zasypu fajnie gęste, wręcz oleiste.

    No i jeszcze: wędzonki. Wędzone stouty i portery to jest coś, co uwielbiam. Wędzony Porter z Widawy jakiś czas temu dał mi niemalże językowy orgazm, ale nie wiem, jak jest teraz z jego dostępnością. Mason McStout czy flagowy dla AleBrowaru Smoky Joe (uwaga, to piw się kocha albo się go nienawidzi) to też świetne przykłady.

    Dlaje – Cascadian Dark Ale, zwane też Black IPA. Czyli AIPA, ale ciemna. Z tych łatwiej dostępnych (o ile akurat są warzone) – Black Hope czy Hopus Pokus.

    Ciemne lagery czy schwarzbiery zwykle są mniej ciekawe, ale czasem lubię sobie do kolacji wypić Czarnego Kura z Widawy. Po prostu fajny, smaczny ciemny lager.

    No i oczywiście są też różne dziwactwa, takie jak black sahti – czyli piwo Happy Crack. Póki co raczej jest niedostępny, ale jak tylko się pojawi, to radzę biec do sklepu i spróbować – gdzieś na blogu je nawet opisywałem, można wyguglać 🙂

    Do tego dochodzi cała masa innych piw, których tu nie opiszę, gdyż ten komentarz i tak staje się dłuższy, niż wpis na blogu – ciemne belgijskie ale, czarne witbiery, brown ale, dunkelweizeny, old ale, stouty owsiane (Dobry Wieczór z Pinty), mleczne czy kawowe (ten z Kormorana jest fajny), koźlaki, weizenbocki (znowu Kormoran) itd. itp.

  5. Kurcze, dzięki bardzo za tę przeglądówkę! Niektóre pozycje miałam już na oku po wcześniejszym grzebaniu w internetach (hokus pokus, joe i jeszcze chyba dobry wieczór pinty), ale ostatecznie nic nie wpadło w moje łapska – pozostaje systematycznie odhaczać listę! A póki co zapoluję na nagie, vladimirowe torsy. Może spojrzy na mnie łaskawym okiem ze sklepowej półki i wspólnie spędzimy jakiś chłodny(!) wieczór.

    A jeśli mowa o belgijskich piwach, to swego czasu spędziłam kilka tygodni w Belgii właśnie filtrując nimi moje nerki – które swoją drogą na czarnym rynku poszłyby jak świeże bułeczki. W tamtejsze specjały wprowadzał nas miejscowy typek, który poił nas głównie klasztornymi trappistami (chimay!) w nieodłącznym towarzystwie czekolady – majstersztyk, perełeczka ; )

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Top